Umlaut Records, UMCD0015, 2011
Niklas Barnö - trumpet
Mats Äleklint - trombone
Marcelo Gabard Pazos - alto, tenor saxophone
Alexander Zethson - piano
Joel Grip - double bass
Magnus Vikberg - drums
Mats Äleklint - trombone
Marcelo Gabard Pazos - alto, tenor saxophone
Alexander Zethson - piano
Joel Grip - double bass
Magnus Vikberg - drums
Varför får jag ingen kaka till kaffet din jävel; Östermalm; Lyrikern; Odjuret och Odjuret; Geniet; Eyafjallajökull; Det måste vara doping; Jag är!
listen online: www.umlautrecords.com/album/mistluren
listen online: www.umlautrecords.com/album/mistluren
english version below
Ta
płyta mnie rozbroiła – swoją szczerością, żywiołowością, nieprzewidywalnością i
mocnym dowaleniem. Je Suis! – jesteśmy – mówią do nas młodzi artyści ze Szwecji
i manifestują to, co im najbliższe w jazzie. Związani z kolektywem Umlaut
Records muzycy odważnie odnoszą się do tradycji, która przecież po to jest, by
ją przetwarzać, by się nią bawić, a czasem i soczyście z niej pożartować.
Odczucie totalnej (i tonalnej) demolki to to właściwe, które towarzyszy od pierwszych do ostatnich dźwięków na „Mistluren”. Tytułowa „syrena przeciwmgielna” będzie odzywać się regularnie, by muzyki całkowicie nie spowiła gęsta zawiesina. To właśnie kompozycje i aranżacje Niklasa Barnö są dla muzyków poręczą, której chwytają się sporadycznie i jakby od niechcenia. Śmiało decydują sami za siebie z jakiej strony dowalą - czy to nieokiełznanym solo fortepianu, czy druzgocącym pchnięciem puzonu podjudzanym przez nieopanowany tandem kontrabas – perkusja.
Już
w pierwszym utworze Varför får jag
ingen kaka till kaffet din jävel (polecam
tłumaczenie!) trębacz swoim niewinnym solo kusi jak syrena, która nie kryjąc swojej chropowatości wciąga w otchłań
rozpuszty. Zespół zaczyna kroczyć w rytm upiornego walkingu, a gdy dołączają
pozostałe dęte, słyszymy, w czym tkwi jego siła. Niczym pijacki marsz żałobny
otwiera się płyta, złowieszczo, ale i potężnie, jakby nawalony słoń stąpał we
mgle.
Barnö ma słabość do zestawiania rozczulających tematów z glissującym puzonem (Östermalm) z całkiem odjechanymi
improwizacjami, gdzie losowo wybrani muzycy prowadzą ze sobą zajadłą polemikę. Jak
w Orkiestrze Billa Dixona, przekłada kolejne segmenty budując logiczną całość.
Gdy saksofonista zostaje z sekcją bez piana, na myśl przychodzą te
colemanowskie jazdy z Billy’m Higginsem i Edem Blackwellem. To świadome rezygnowanie z części
instrumentarium korzystnie wpływa na dynamikę, która i tak już osiąga szerokie
spektrum na poziomie fakturalnym i barwowym.
W Lyrikern tonalne progresje w tle
uładzonej linii fortepianu brzmią niepokojąco, gdy chór fałszywie brzmiących
dętych prowadzi niepozorne crescendo, by po chwili znów zacząć od zera
kształtować liryczne, kontrapunktujące linie. Z całej dźwiękowej magmy swoim
ciepłem, melodyjnością i ruchliwością wybija się puzon Matsa Äleklinta - to już nie ten pokraczny, niezgrabny słoń, który
zwykł się kojarzyć z brzmieniem tego instrumentu.
Enigmatyczne
i punktualistyczne rozkręca się Odjuret
och Odjuret. Dwie bestie – czy to puzon z
perkusją i atakujący trąbkowy motyw jak z Bonda? Do walki wkracza upierdliwe, arytmiczne
unisono dętych, jeżdżące po abstrakcyjnie zestawionych harmoniach, dźgające
coraz wyżej i wyżej, póki pianista z basistą nie sprowadzą jej do bezpiecznego
poziomu mezzoforte. Alexander Zethson z każdym solo ujawnia swoje
inspiracje XX-wieczną pianistyką, zarówno klasyką, awangardą, jak i jazzem.
Jego wprowadzenie do Geniet
rozbrzmiewa webernowskimi sonatami, po czym inicjuje nieśmiały, powykrzywiany
pochód, jak w Piano Rag Music Strawińskiego. W ten groteskowy ton dołączają pozostali, a Marcelo Gabard Pazos
buduje rozdzierające, hawkinsowskie solo, które
szybko przenosi nas w gorączkę lat 40, a może i dalej. Pierwotny puls, niczym
synchroniczny ruch łopat przerzucających ziemię, jest jak akompaniament do śpiewanego
przez niewolników worksongu w gorącym polu. Temperatura rośnie przy kolejnych
zaśpiewach, aż wreszcie growlowy głos trąbki przedziera się przez kłęby kurzu i
wznosi ku niebu błaganie o deszcz.
Eyjafjallajökull
to islandzki wulkan. Na chwałę jego potężnej erupcji w 2010, muzycy
składają ofiarę naturze majestatycznym chorałem, rozwijanym niemal ścisłymi
zasadami kontrapunktu, podczas gdy w tle Joel Grip wojuje samopas smyczkiem
wszelkimi sposobami artykulacji i we wszystkich rejestrach. Chór rozwiewających
się coraz intensywniej linii pnie się progresją w górę, a sporadyczne równoległości
przywołują jakąś ludyczność. Doskonale można sobie wyobrazić płynną lawę,
potęgę tego potwora, wzbić się ponad krater i w blasku ujrzeć jego jądro.
Gdyby Det måste vara doping miało w
sobie beat, mógłby to śpiewać Stevie Wonder. Zamysł był jednak taki, by znowu
zażartować z osadzonego w stereotypach słuchacza. Tutaj wszystko przeszkadza;
partia brillante
fortepianu z romantycznymi pasażami i rubinsteinowską intensywnością nijak się
ma do reszty. Ckliwa melodia nie pozwala o sobie zapomnieć, choć teraz została
po niej jedynie sugestywna harmonia, a to co słychać, to jakby nałożenie się trzech
różnych warstw: koncertującego pianisty,
ćwiczącego puzonisty i drum’n’bassu! Wnet w bezbronnego saksofonistę celuje
artyleria dętych i fortepianu, porywa go, wypośrodkowuje siły, a z wyczekiwanej
melodii zostaje strzęp.
Muzycy nie mają dosyć. Muszą
jeszcze się przedstawić - Jag är!. Płytę
kończy niepokorne boogie-woogie pianisty, a cała reszta zdziera się w tym
czasie do ostatniego zadęcia, jak w brotzmanowskim bombardowaniu na jednym tonie.
W tym właśnie tkwi siła Je Suis!,
że muzycy dają się ponieść własnej
żądzy muzycznego wypróżnienia i robią to ze zwierzęcą konsekwencją, a masa
dźwiękowa tutti może istotnie sprawić, że kolana się ugną.
***
This album blew me away - with its sincerity, spontaneity, unpredictability and powerful smash. Je Suis! - we are - speak to us young artists from Sweden and manifest what they love in jazz the most. Related to the Umlaut Records collective musicians boldly refer to the tradition which after all need to be processed, to play with it and joke around.The feeling of total (and tonal) demolition is appropriate one that accompanies first and last sounds over "Mistluren". The title "foghorn" will resound regularly to not to let the music completely be enshrouded in thick mist. Compositions and arrangements of Niklas Barnö are like a handrail for his collegues, which they grab sporadically and almost casually in result. They go ahead and decide for themselves from which site to hit - whether unbridled piano solo, or devastating push of trombone incited by reinless tandem of bass and drums.
In the first piece Varför jag får ingen kaka till din kaffet Javel (translation recommended!) the trupet solo tempts its innocence, like a siren that couldn't hide its roughness pulls into the abyss of lechery. The band follows the beat of a ghostly walking, and when the winds join we hear wherein lies its strength. The album opens with like a drunken funeral march - ominously, but massively, as if stoned elephant walked in the fog.
Barnö's tendency to juxtapose those touching, glissing trombone's melodies (Östermalm) with a wild improvisations, in which randomly-like selected musicians run a virulent polemic with each other. It's like in Bill Dixon Orchestra, where the variable segments consist of the whole. But when the saxophonist plays alone with pianoless rhythm section, then comes to mind Ornette Coleman's rushy drive with Billy Higgins and Ed Blackwell. This intentional choice possitively effects on the dynamics, that has already reached the wide range on a textural and colouristic level.
Tonal progression in the background of simple piano lines in Lyrikern sounds alarmingly. The crescendo of falsely modest-sounding brass choir leads to the time to start from scratch and shapes the lyrical counterpointing lines again. From the magma sound there stands out the Mats Äleklint's trombone; with its warmth, melodiousness and mobility - it's no longer that misshapenand and clumsy elephant.
Enigmatically and punctualistically kicks off Odjuret oh Odjuret. Two beasts - is it trombone and percussion and the attacker trumpet "Bond" theme? To the fight enters arrhythmic, maddening winds unison, following the abstractly set harmonies, jabbing higher and higher, untile the pianist with the bassist did not bring it to a safe level mezzoforte. Alexander Zethson reveals with every solo his inspiration of twentieth-century pianism, both classics, avant-garde and jazz. His introduction to Geniet echoes with Webern's sonatas, then he initiates a shy, crooked progress, as in Stravinsky's Piano Rag Music. Along with this grotesque tone join the others, Marcelo Gabard Pazos builds up a dramatic, Hawkins' solo that quickly brings us to the 40s fever and on. The primary pulse, like a synchronous movement of digging shovels, is as an accompaniment to the worksong sung by slaves in the sun-burnt field. The temperature rise along with other chants, and the growling trumpet finally breaks through clouds of dust and rises to the sky its begging for rain.
Eyjafjallajökull is the name of Icelandic volcano. To the glory of his mighty eruption in 2010, the band sacrifice offering to the nature his majestic choralele, almost down strict rules of counterpoint, while in the background the Joel Grip fights with his bow alone in all registers, through the all means of articulation. The choir of getting intensely winnowed lines ascent progressively when sporadic parallelism evoke some ludic tone. You can imagine molten lava - the power of that monster; rise above the crater and see its heart in the glory.
If Det måste vara doping had the beat, it would be sung by Stevie Wonder. However, the idea was to make a joke again with the embedded in stereotypes listener. It's all bothers: a brillante part of piano with romantic passages and Rubinstein's intensity, that is completely out of things. The mawkish melody can not be forgotten, but now it is just the suggestive harmony remain, and what you hear, it's like overlapping of three different layers: performing pianist, practicing trombonist and drum'n'bass! Soon the artillery of winds aims to the defenseless saxophonist, grabs him, avaraging forces, and the anticipated melody is shred.
Musicians can't get enough. They have yet to introduce themselves - Jag är!. The album ends with pianist's unruly boogie-woogie, when the rest rush to the last blast as in Brotzman's bombing on one tone.
Therein lies the power of Je Suis! that musicians get carried away, led by their own lust for musical defecation and they do it with animal consequence. The mass of tutti can make the knees bend.